Pies i dziecko, pies i niemowlak, dziecko i rottweiler.
Pierwsze dwie frazy mają prawie 300 wyszukiwań w google w ciągu miesiąca. Już wiem dlaczego. Sama wpisywałam ją jakieś 100 razy dziennie, kiedy wróciłam ze szpitala. Szukałam artykułu, porady i recepty na idealne rozwiązanie sytuacji w domu. Okazało się, że powitanie dziecka przez psa nie wygląda jak na filmikach na instagramie, że Kenzo wcale nie jest delikatnym rottkiem (jeszcze!) i nie kocha swojego małego brata od pierwszego wejrzenia. Oj nie.
Przyznaję, nie przygotowałam psa na wkroczenie dziecka w jego świat. Od połowy ciąży miałam tyle spraw na głowie, prywatnych i firmowych, że zapomniałam o tym. Swoją drogą byłam tak bardzo przekonana o tym, że znam swojego psa i, że doskonale wiem jak się zachowa, że to mnie zgubiło. Jestem mądra po fakcie i gdybym mogła cofnąć czas, na pewno zrobiłabym dla psa (i dla siebie) wszystko, żeby był jak najlepiej przygotowany na rewolucję jaka nadejdzie w jego życiu. Bo dziecko to jest rewolucja dla psa i nie udawajmy, że nie jest.
Poród w środku pandemii ograniczył możliwość wyniesienia ciuszków ze szpitala, chociaż pewnie gdybym się uparła to i przez okno bym je wyrzuciła ale nie byłam tak zdesperowana. Patrzyłam na ten mały cud i wiedziałam, że chce jak najszybciej do domu, do rodziny i, że będzie już tylko sielanka…Powrót do domu sielanką się nie okazał, a wręcz koszmarem. Tego samego dnia postanowiłam zamieszkać w sypialni z dzieckiem i nie wychodzić z niej do psa przez najbliższy rok 😉
Po przekroczeniu progu mieszkania Kenzo był tak podekscytowany i przerażony moimi zapachami i tym czymś w foteliku, że trząsł się, piszczał, ujadał i szczekał jednocześnie. Nigdy w życiu nie widziałam u swojego psa takich źrenic! Bałam się i o dziecko i o psa. Od razu chwyciłam za telefon po poradę i usłyszałam „spokój, czas i jeszcze raz czas”. Jaki czas? Pomyślałam, ja od dziś nie wyjdę już nigdy z sypialni!
Kenzo nie był w stanie spokojnie powąchać niemowlaka. Wielką twardą głową wbijał w niego nos jakby to był jakiś piszczący pluszak. Próbował go skubnąć i wylizać ale tak nerwowo, że nie wiedzieliśmy co robić. Skakał na mnie jak niosłam małego, szczekał (umówmy się, rottweiler cicho nie szczeka 😉 ), na Pana szczekał jeszcze bardziej, ujadał i strasznie się trząsł za każdym razem gdy dziecko zapiszczało. Były nerwy, załamanie, że już nic nigdy z tego nie będzie i jak my tu wszyscy mamy wspólnie żyć.
Zaczęłam nagrywać zachowania Kenzo i wysyłać je do koleżanki z internetów Beaty (moje guru spokoju i wiedzy o psach, zwłaszcza rottweilerach). Gdyby nie Beata chyba wylądowałabym w wariatkowie. Kazała mi wychodzić z sypialni z małym jak najczęściej i absolutnie nie izolować się od psa. Robić krótkie ale częste wyjścia, nie krzyczeć na Kenzo tylko pokazać mu pewność siebie i panowanie nad sytuacją. Wiadomo, że emocje sięgały zenitu, a burza hormonów nie pomagała. Kiedy po filmie dostaliśmy odpowiedź, że nie widać u Kenzo agresji, a totalne zagubienie i wołanie o pomoc, żebyśmy to my jego ludzie pokazali co jest grane i jak ma się zachowywać, zaczęliśmy inaczej patrzeć na niego.
Nie zawsze udawało mi się być człowiekiem Zen ale stawałam na wyżynach swoich możliwości. Starałam się być spokojną i opanowaną jak pies niezdarnie próbował wejść na łóżko, żeby powąchać małego lub jak za każdym razem gdy Oliwier zakwilił, Kenzo zaczynał na nas szczekać. Największe nerwy były w trakcie kąpieli. Kenzo zawsze nam towarzyszył ale kiedy za każdym razem dziecko darło się w niebogłosy, pies do niego dołączał (że żaden sąsiad nie zadzwonił wtedy do opieki społecznej czy policji to szacun). Za każde nie szczeknięcie pochwała, smaczek, tu noworodek krzyczy trzeba coś potrzymać, tam pies się trzęsie i ślini, trzeba dać mu smaczka, ręka brudna od smaczków, trzeba dotknąć dzidzi. Aaaaaa, chaos, chaos, chaos…
Na szczęście z każdym dniem bywało ciut lepiej. Cieszyło każde 5 min wyciszenia psa w obecności niemowlaka, chociaż stres nie odpuszczał gdy Kenzo podchodził do dziecka. Uruchomiłam w międzyczasie wszystkie kontakty z moimi klientkami z rottweilerami, które urodziły wcześniej dzieci, żeby posłuchać ich historii. Na szczęście okazało się, że zachowanie Kenzo nie odbiegało szczególnie normą od ich rottków, a wiadomości, że z czasem będzie lepiej (a już najlepiej jak dziecko zacznie dokarmiać psa – potwierdzam!) dodawały otuchy.
Zapisałam się do grupy na FB „dziecko i pies” i ze wszystkich znalezionych tam porad i postów wywnioskowałam jedno. Pies musi mieć swoje miejsce, do którego dziecko nie ma dostępu, nie wchodzi w jego przestrzeń i to jest świętość!
Tego zaczęłam bardzo pilnować, żeby dziecko nie przebywało i nie przemieszczało się w kierunku miejsca odpoczynku psa. Klatki nie wprowadziliśmy bo w moim przekonaniu, Kenzo by się w niej nie odnalazł (wszyscy przekonują, że jest to do zrobienia ale myślę, że w jego przypadku mogłoby to mieć odwrotny skutek). Tak czy inaczej, legowisko odgrodzone fotelem, bujaczkiem i podnóżkiem zdało egzamin 😉 Ale Kenzo jak przystało na prawdziwego rottweilera i tak wolał być blisko nas i mieć wszystko pod kontrolą.
Im mlekojad bardziej zaczynał przypominać człowieka, tym szło co raz lepiej. W zasadzie do dziś tak jest. Pilnuję, żeby dziecko nie zbliżało się do psa jak ten odpoczywa lub je, a jeśli nawet nie zdążę dobiec (bo bywa i tak), to muszę przyznać, że Kenzo staje na wyżynach swojej cierpliwości. Jak na psa, który ma problemy z trzymaniem nerwów na wodzy poza domem, tak tu należy mu się medal starszego brata. Kiedy tylko Oliwier leci prosto w niego samochodzikiem on wycofuje się w bezpieczne miejsce. Generalnie Kenzo przybrał taktykę, że to on się wycofuje, żeby rozluźnić atmosferę, a przecież jakby chciał już dawno mógłby zrobić małemu krzywdę.
„Niebezpiecznych” sytuacji przez ostatnie 1,5 roku mieliśmy tylko dwie. Obie z mojej winy. Pierwsza gdy zlekceważyłam sygnały, które Kenzo wysyłał i mając Oliwera na rękach nachyliliśmy się od góry z wyciągniętymi rękoma do głaskania. Wtedy kłapnął w powietrzu ostrzegawczo. To był dzień, w którym postanowiłam pilnować każdego, nawet najmniejszego sygnału, który pies wysyła, żeby ponownie odzyskać jego zaufanie. Po tej akcji pies bardzo długo unikał dziecka, a było już naprawdę dobrze między nimi. Jaka ja byłam na siebie zła! Nie wiem skąd bierzemy czasami takie głupie pomysły, żeby na siłę miziać psa, który wcale tego nie chce…Ważne, że od razu wiedziałam, że to ja nawaliłam, a pies absolutnie nie został skarcony. Raczej miło z jego strony, że nie odgryzł tej małej pulchnej rączki tylko zrobił wszystko, żeby jej właśnie nie złapać 😉
Drugi raz był niedawno (znowu moje niedopatrzenie!) Kenzo leżał na swoim legowisku, a młody w ułamku sekundy znalazł się obok, od tyłu, klepiąc go w grzbiet. Pies znowu lekko kłapnął w powietrzu ostrzegawczo i natychmiast się usunął. Krzyknęłam wtedy na dziecko, że nie wolno, a nie do psa, psa przeprosiłam za nieporozumienie 🙂
Jak wspomniałam wcześniej, dokarmianie robi robotę, oj robi. Jak te małe rączki zrzucają wszystko prosto w pychol biednego, nigdy nie dokarmianego, głodnego pieska to jego życie nagle nabiera barw. Kukurydziane chrupki na tyle rozbestwiły Kenzo, że jak tylko je widzi, biegnie ile sił w nogch nie bacząc na przeszkody, żeby najdelikatniej jak potrafi wyrwać je młodemu z ręki. Swoją drogą, nauczenie Kenzo komendy „delikatnie” jak jeszcze był szczeniakiem to był strzał w dziesiątkę. Jak on z tej małej rączki wyciąga jedzenie zębami to chyba nawet ja tak nie potrafię bo już kilka razy ugryzłam młodego w palce 😀
Podsumowując relację tej dwójki, a w zasadzie naszej czwórki (z kotem piątki). Pomimo bardzo trudnych emocjonalnie początków, jeśli spojrzy się na potrzeby psa, którego życie zostało odwrócone do góry nogami i się te potrzeby uszanuje, to może w przyszłości być z tego całkiem fajna relacja. Nie, że od razu „Beethoven” czy „Lassi, wróć!” ale fajna i przede wszystkim bezpieczna relacja. A słowa „tylko spokój nas uratuje” sprawdzają się aktualnie na wszystkich płaszczyznach naszego życia 😉
Leave a reply